← Back Published on

Patrol Crew - impresja

Oto jeden z rozdziałów mojej powieści. Sceneria inspirowana wizytą w Jordanii.

---

Wejście do namiotu rozwarło się nagle, przerywając na kilka sekund ciemność. Amir wszedł do środka, podnosząc wysoko nogę, tak by nie potknąć się o fałdę piasku leżącą w progu.

- Wstajemy! – zawołał. – Jeszcze trochę i sparciejecie w tym lochu.

Powiedziawszy to, natychmiast zapalił naftową lampę. Nagły rozbłysk światła zaskoczył mężczyzn wylegujących się na miękko wyściełanej podłodze.

- Śniło mi się, że waliłem białaskę. I jak zawsze, wszystko spieprzył Amir.

- Cieszę się, że chociaż w snach sobie używasz, Farahu

Chichot beduinów wyrwanych z letargu wypełnił namiot równie szybko, co ucichł. Do zaspanych mężczyzn dotarło, że Amir przychodzi z bojowym zadaniem.

- Skąd ten pośpiech? – zapytał jeden z leżących.

- Akcja ratunkowa. Pakujemy się.

- Chyba cię wielbłąd obsikał, Amirze. Ten potwór dopiero się rozkręca. Ja zostaję – Farah, który zdążył już wyścibić nos za drzwi namiotu, tradycyjnie zaprotestował.

- Poradzimy sobie bez ciebie - Amir był nieugięty. – Jazda!

Reszta mężczyzn, nie zważając na protest towarzysza, zaczęła wygrzebywać się z legowisk. Ferwor przygotowań wyparł atmosferę drzemki w okamgnieniu.

- Idę szykować wielbłądy. Widzimy się przy baraku. - dodał niespodziewany gość, kierując się do wyjścia.

Mijając Faraha stojącego wciąż w progu, Amir nie mógł odmówić sobie wymierzenia młodszemu bratu przyjaznego kuksańca. Chwytając go za kark, dodał:

- Przejaśnia się. Zanim się wygrzebiemy, będzie można jechać.

- Wykapana matka. Wołasz nas na obiad, a nie skończyłeś obierać batatów.

- Po prostu lubię gotować w towarzystwie.

- A wiesz co ja lubię?

- Wiem, powiedziałeś mi, jak cię obudziłem. Za godzinę przy baraku, bracie. Salam!

- Salam. - Farah odpowiedział cicho, siląc się na poirytowany ton.

W rzeczywistości Farah uwielbiał gierki słowne z Amirem. Pokazywał rogi przy każdej możliwej okazji, przekuwając zwykłe wymiany zdań w stymulujące potyczki. Amir zazwyczaj podnosił rękawicę i chętnie uprawiał słowne zapasy. Tym razem nie znalazł jednak czasu na przyjemnostki. Każda wyprawa ratunkowa angażowała go bez reszty, ale ta zdawała się wzbudzać w nim szczególny entuzjazm. Zauważywszy to, Farah postanowił spakować swoje rzeczy.

Nim minęło 60 minut, zajęty załadunkiem Amir spostrzegł wyłaniającego się z tumanów piasku brata. Przekrzykując huk wiatru, zawołał:

- Przylazłeś?

- Co miałem zrobić? Pustynia wzywa - odparł Farah, tak obojętnie, jak tylko potrafił.

Tuż za Farahem w umówione miejsce przyszło sześciu pozostałych mężczyzn. Wszyscy byli wzorowo przygotowani do wyprawy. Cała ósemka wyglądała bardzo podobnie. Mieli na sobie luźne, lecz szczelnie pokrywające ciało odzienie. Skutecznie chroniło ono zarówno przed wszędobylskim piaskiem, jak i palącymi promieniami pustynnego słońca. Ich głowy otulały bufiaste turbany, kryjąc w cieniu sponiewierane wiatrem twarze i ciemne, odważne oczy. Dla tych ośmiu mężczyzn pustynia była sportem. Znali ją na tyle, że nic co tutejsze, nie mogło im zaszkodzić. Potrafili przewidywać kaprysy zdradliwych wydm i ułaskawiać je nie gorzej niż doświadczona matka opiekująca się kolejnym niemowlęciem. Byli u siebie.

Amir i jego podwładni uprawiali jednak swój sport fair. Na co dzień zajmowali się patrolowaniem pustynnego obszaru w okolicy miasta Duk oraz przylegających doń wiosek. Była to bardzo pożyteczna praca. Co prawda zazwyczaj sprowadzała się do transportowania setek kilogramów haszu i zatrzymywania zbiegłych kóz. Zdarzały się jednak wyjątki od reguły, a jeden z nich miał właśnie miejsce. Akcje ratunkowe zdarzały się rzadko i niestety kończyły się powodzeniem jeszcze rzadziej. Szukanie człowieka zagubionego na bezkresnych piaskach Karatu było równie trudne co poszukiwanie igły w stogu siana. Brak oczekiwań względem akcji ratunkowych zdejmował z mężczyzn obezwładniającą presję, lecz nigdy nie demotywował. Uczciwie dawali z siebie wszystko, co przypieczętowali zresztą uroczystą przysięgą. Cała ósemka pełniła bowiem swoją pracę na zasadach służby wojskowej. Amir występował w roli lidera, choć w praktyce wszyscy byli równymi sobie szeregowcami. Grupa nosiła oczywistą nazwę Patrol Crew, która stanowiła w okolicy swoisty synonim tak rzadkiej w pustynnych krajach sprawiedliwości. Przez lata nie trzeba było niczego więcej, by władać okoliczną pustynią i bawić się nią do woli. Wszystko zmieniło się w dniu, gdy na wzgórzach strzegących Duk wylądowały pierwsze, dwuwirnikowe śmigłowce marki Chinook. Od tamtej pory Patrol Crew nikło w blasku wszechmogącego Navy Seals niczym światło latarki w słoneczny dzień.